W przeszłości nie przywiązywałam zbytniej wagi do dbałości o zdrowie. Lekceważyłam potrzeby organizmu takie jak regularny sen, urozmaicona, wyważona dieta czy unikanie sytuacji stresowych. Przeciwnie, lubiłam życie na wysokich obrotach, dokręcanie z górki, gdy inni hamowali. Chociaż ciągły pośpiech, prokrastynacja i napięciowa motywacja mnie wykańczały, wciąż nie umiałam się z nimi rozstać, to nie był jeszcze ten czas. Posiłek rzadko był rytuałem, raczej wymuszoną koniecznością złagodzenia ucisku w żołądku...

Odkąd stałam się singlem, jedzenie wykwintnego posiłku w akompaniamencie martwej ciszy mojej kuchni wydawało się czymś niegodziwie smutnym, niczym picie do lustra. Być może, dlatego zrezygnowałam z jednego i drugiego. Światło w lodówce stawało się coraz częstszym widokiem, a na moje codzienne menu składały się śmieci z proszku lub słoika przeplatane szybkimi przekąskami na tzw. mieście. Moje dzieci jadały przeważnie w szkole lub u babci, miałam, więc usprawiedliwienie. Jedynie weekendowo, jakoby dorywczo, wpadałam w rolę poprawnej politycznie, gotującej Matki Polki.

Fizycznie czułam się zdrowa, od zawsze uprawiałam dużo sportu, nigdy nie miałam poważnej kontuzji, złamania czy kardiologicznych dolegliwości. Moje życie emocjonalne za to stanowiło ekstremalny roller coaster, ale nie jest to miejsce ani czas na rozwijanie tego wątku. Z czasem zrozumiałam, że komponenty fizyczny, emocjonalny i duchowy są ze sobą nierozdzielne, przenikają się, a każda komórka mojego ciała zawiera informację o moich emocjach, potrzebach, doświadczeniach. I choć fizycznie czułam nie raz, że jestem nie do zdarcia, to jednak moje ciało było napięte, sztywne, jakby w ciągłej gotowości do walki, a na splocie słonecznym wciąż ciążył mi kamień.

Wstępując później na ścieżkę rozwoju duchowego, praktykując codzienne medytacje, odpowiednie ćwiczenia fizyczne, w tym jogę, poczułam, jak rozpływają się we mnie blokady. Fale ciepła i radości były coraz częstszymi gośćmi w moich kanałach energetycznych. Na poziomie wewnętrznej motywacji chciałam i chcę przynosić pożytek czującym istotom. Choć dążenie to nadaje mojemu życiu zasadniczy sens, nie chowam się pod płaszczykiem altruistycznych zamiarów. Logiczną dla mnie jest nauka mówiąca, że dobre uczynki powodują dobre wrażenia w umyśle, a analogicznie, działania przynoszące cierpienie wywołują silne, negatywne bodźce w świadomości magazynującej. Być może, dlatego, pojawiła się we mnie kilka lat temu potrzeba oddawania krwi.

Mimo subiektywnie dobrej oceny własnego zdrowia, spotkałam się wówczas z odmową. Okazało się, że nie spełniam surowych wymogów zdrowotnych bycia dawcą. Przyznaję, że potraktowałam to wtedy osobiście. Moja motywacja do pozytywnych działań jednak stopniowo dojrzewała, co szło w parze ze zmianą stylu życia i przeformułowaniem priorytetów. W konsekwencji, po roku mogłam już być dawcą. Z czasem jednak okazało się, że moja krew nie regeneruje się zbyt szybko i nie mogę się nią dzielić w standardowych odstępach czasowych. Kiedy po raz trzeci z rzędu dostałam czasową dyskwalifikację, a w dodatku parametry hemoglobiny i hematokrytu wykazywały wciąż tendencje spadkowe, wiedziałam, że coś jest nie tak.

Stres, przemęczenie, wciąż niewłaściwe podejście do pewnych spraw i wreszcie naganne odżywianie ciągnęły mnie nieubłaganie w kierunku anemii. Uważam, że wiele trwałych działań w moim życiu jest kwestią decyzji i jej podtrzymania. Ten dzień, ten moment kolejnej odmowy, stał się dla mnie impulsem do podjęcia decyzji o zmianie sposobu odżywiania. Z dnia na dzień zmieniłam radykalnie swoją dietę. Nie trzymam się żadnych sztywnych zaleceń, moje menu jest wysoce intuicyjne, sporo eksperymentuję. Chipsy zamieniłam na prażone na patelni kiełki (ciekawym było odkrycie, że coś takiego w ogóle jest), gorący kubek z substancjami na E zamieniłam krwiotwórczym napojem z aronii i buraków, a flakowatą bułę ciemnym, wieloziarnistym pieczywem. Szpinak, czosnek, suszone pomidory, czy szeroki wachlarz serów lubię od prawie zawsze, ale teraz swobodnie się z nimi kulinarnie zabawiam.

Najważniejsze jest jednak to, że zaczęło sprawiać mi to przyjemność i już nie myślę, że dla siebie samej nie warto się starać. Przeciwnie, miło jest podopieszczać swoje podniebienie tudzież zmysł wzroku i powonienia. Kiedy po sześciu tygodniach takiego eksperymentowania w połączeniu z kontynuacją praktyk medytacyjnych, zgłosiłam się do centrum krwiodawstwa, była we mnie ciekawość. Czy udało mi się wreszcie przekroczyć magiczny próg parametrów, stanowiący zielone światło do bycia krwiodawcą? Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że moje wyniki są obecnie wzorcowe. Ba wręcz nigdy takich nie miałam. Wszystko nabrało znaczenia, doświadczyłam prawdy głoszącej, iż chcąc być pożyteczną dla innych, musze najpierw zadbać o siebie. Ma to odniesienie do wszelkich płaszczyzn działania, nie może pomóc innym ten, kto sam cierpi lub jest obciążony negatywnymi myślami. 

Lepsza krew, to również lepsze samopoczucie i koncentracja uwagi. W przypadku krwi wystarczyło sześć tygodni by osiągnąć optymalny stan. Na plony innych zmian w moim życiu czekałam znacznie dłużej. Świadomość, że sama kreuję swoją teraźniejszość jest mocnym doświadczeniem, pozwalającym czuć się swobodnie w wielu życiowych sytuacjach.

Lubię rytuał oddawania krwi od początku do końca. Lubię czekanie na pierwsze badanie i werdykt, lubię kolejkę do oddawania krwi, miłe pielęgniarki, moment wkucia grubej igły w żyłę, lekki ból towarzyszący pompowaniu krwi i wreszcie widok wypełniającego się na czerwono woreczka z napisem Eryk, Centrum Zdrowia Dziecka. Lubię zmęczenie i lekką euforię odczuwaną po oddaniu jednostki krwi. Lubię nawet mojego siniaka i czekolady, którymi potem częstuję dzieci. Lubię całą  aurę tego miejsca i to, że dobrze wtedy o sobie myślę. Lubię oczyszczające, piękne wrażenie, że dzielę się ze światem tym, co mam najlepsze.

Czy jest coś złego w pragnieniu bycia pożytecznym? Jestem czujna by tak jak Nietzsche zauważył nie czerpać siły kosztem innych ludzi, lecz by wzmacniać się od wewnątrz. A jeśli czyniąc pozytywne działania czuję sama się z tym dobrze, to też nie ma w tym nic złego. Filozofia nazwała takie myślenie kiedyś błędem Hedrona. Jak jestem głodna, jem bowiem by zaspokoić pierwotną potrzebę, jaką jest głód. Dobre samopoczucie po posiłku jest efektem ubocznym.

Dodaj komentarz


Kod antyspamowy
Odśwież